wtorek, 29 czerwca 2010

Warsaw Fashion Street

W ostatnią niedzielę odbyła się kolejna edycja imprezy organizowanej przez Dorotę Wróblewską. Fashion Street 2010 to przede wszystkim wyjście profesjonalnej mody na ulice Warszawy. Wyjście do tłumów niestety musiało być okupione wielkim jarmarkiem, z balonikami, wrzeszczącymi dzieciakami i koszmarną muzyką (mam tu na myśli przeboje typu: „Asereje”, które wykonywały w moim dobrym humorze istne spustoszenie).
Wydarzenie było jednak czymś istotnym, bo nawet Czarny Roman się przejął i włożył damskie dzwony prasowane w kant i koszulkę pokazującą nieco brzuszka (sic!).
Gdy już się przebrnęło przez odpust, pod hotelem Bristol nasze oczy ucieszył najdłuższy wybieg w Polsce. Wybijały się propozycje Slavy Nowosada, który zaciekawił również nietypową choreografią, a także to co mnie wzruszyło czyli starsi ludzie na wybiegu w koszulkach typu „I love fashion”. Dużo pokazów i dużo konkursów, wszak 6 edycja FS trwała 12 godzin!


tekst: Jaskiel 
zdjęcia: 4fro

czwartek, 24 czerwca 2010

Łapanka Fashion Week

Pragniemy na chwilę jeszcze powrócić do Fashion Weeka w postaci naszych łapanek. Przechadzało się tam wiele ciekawie ubranych ludzi, zatem aż grzech się nimi nie pochwalić :)

Zdjęcia: 4fro




środa, 16 czerwca 2010

Selector Festival

Początek czerwca to dość kontrowersyjny termin jak na organizację festiwalu. Studenci mierzą się z sesją, urlopów jeszcze brak, a młodzież szkolna walczy o czerwony pasek na świadectwie.

Alter Art po raz drugi zaryzykował i zaplanował na czerwcowy „dług weekend” swoje najnowsze dziecko - Selector Festival w Krakowie.
Impreza, która w 2009 roku podbiła moje serce, ze względów technicznych przeniesiona została w tym roku do Muzeum Lotnictwa.
Niby nic - ale logistycznie sprawiło to trochę więcej zachodu niż spokojny spacerek z Rynku na Błonia.

Nie mam zwyczaju pojawiania się na festiwalach przed godziną 20,
dlatego muzyczne święto zaplanowaliśmy od koncertu Friendly Fires.
Właściwie to niewiele mogłam się po nich spodziewać. Całkowicie szczerze - pojechałam do Krakowa usłyszeć jeszcze raz Bloody Beetroots DC77, którzy podbili moje serce na pewnej plaży nad Morzem Śródziemnym, dokładnie siedem dni wcześniej. Dlatego koncert Friendly Fires to raczej takie drobne intro do reszty dnia.
Nie sposób pominąć w recenzji jednego, istotnego faktu - dźwiękowcy głównej sceny powinni natychmiast zostać zwolnieni. Dźwięk zamiast rozchodzić się w stronę publiczności, uciekał gdzieś w zakamarki tych śmiesznych namiotów, podkradzionych z UK. Na scenie coś się działo, jakieś tańce, jakieś cyrki, ale to nieważne.
Minęły chyba moje koncertowe lata, w których na scenie może dziać się tragedia,
ja i tak się będę świetnie bawić bo wyjechałam na weekend z domu i nie patrzą na mnie rodzice. Nie bawi mnie też oglądanie gigów zza aparatu, co by uzupełnić fotkami portal społecznościowy. Idę na koncert, żeby go przede wszystkim usłyszeć, a potem przeżyć, a że było to niemożliwe do zrealizowania, śpiewając szlagier „Paris” uciekłam na mniejszą scenę.

Szybka ocena liczby ludzi i zajęcie miejsca w oczekiwaniu na gwiazdkę Ed Bangera - Uffie. Problem z nią jest taki, że od kilku lat obiecywała, że nagra dobrą płytę i ciągle tylko
obiecywała. W międzyczasie zdążyła się zestarzeć, urodzić dziecko, jej biust przestał być (aż tak) atrakcyjny dla męskiej publiczności, a na rynku pojawiła się konkurencja. Wszystko to sprawiło, że tegoroczny debiut nie był najświeższy,
hity były oklepane, a następca
„First Love” nie powstał. Muzycznie - wydaje mi się, że Uffie zdobywa tytuł najgorszego koncertu na jakim dano mi być w 2010 rok (a przebić Pandę to naprawdę sztuka). Nagłośnienie, jej sceniczne popisy, przewidywalność, brak szlagierów - to wszystko było na najgorszym poziomie. Z wiarygodnych źródeł wiadomo, że przed występem Uffie nie odmówiła alkoholu i dokładnie takie wrażenie sprawiała na scenie. Na minus zachowanie fanów pod sceną - koncerty to nie wojna, tu nie trzeba się bić, złośliwie rozpychać czy przeciwnie - pokazywać wszystkich innym,
jak bardzo kocha się swoją nastoletnią partnerkę
(yugh, do tej pory mam przed oczami widok tej parki).

Nie poddawałam się, starałam się pamiętać dla kogo tu jestem - Bloody Beetroots, Bloody
Beetroots! Godzina stania w pierwszym rzędzie (a raczej próby utrzymania się przed wypchnięciem) sprawiła, że Thievery Corporation odpuściłam.
Żałuję, choć dalej jestem na nich zła, że nie zagrali w 2009 W Gdyni,
gdzie można by ich oglądać z perspektywy mięciutkiej trawy i gwieździstego nieba.
A Bloody Beetroots dali koncert fenomenalny, dokładnie taki, jaki chciałam usłyszeć. Kocham ich sceniczny widok. Setlista bez zmian, czyli powtórka z Primavery.
Energii w chłopakach jakby więcej. Szkoda, że mniej możliwości zabawy, bo w przeciwieństwie do koncertu w Barcelonie, gdzie myślałam, że to ja w swoim dzikim tańcu rozniosę barierki tym razem to raczej barierki były bliżej rozniesienia mnie. Trochę raziło to, że znaczną część publiczności stanowili raczej fani Warp'a i WHOOP WHOOP, ale nie można mieć wszystkiego.
Zespół dał z siebie absolutnie wszystko i za to im chwała.

Wychodząc z I rzędu byłam bardziej zaaferowana tym, że powinnam poddać się obdukcji, dlatego Calvina Harrisa widziałam przed dobre 10 sekund (pozdrawiam Calvin). Zasileni, napojeni, najedzeni (zapiekanka, hit sezonu, tylko musztarda była za ostra) ruszyliśmy na ostatni koncert I dnia - Audio Bullys. I raczej szybciej z niego uciekliśmy niż mogłoby się nam to wydawać. Nie przepadam za artystami,
którzy próbują nakręcić publiczność prosząc o 'MAKE SOME NOISE', dlatego po jakiejś setnej propozycji ze sceny, odpuściliśmy na rzecz Burna (ubiegłoroczny Camel),
gdzie panują najlepsze bibki, w rytm remixów The Knife.

Po pierwszym dniu koncertów decyzja o opuszczeniu dnia drugiego stała się dla mnie jeszcze większym zbawieniem niż mi się wydawało.
Zespołu Metronomy nie lubię bardzo, Delphic uważam, za gwiazdkę, która w przyszły roku nie będzie istniała wśród wszystkich identycznych tego typu wytworów. Żal trochę Faithless i Boys Noize
(a zwłaszcza tego pana), ale pieniążki poświęciłam na inne muzyczne wojaże. Pozdrawiam wszystkich, którzy na Selectorze bawili się przednio, moim mottem jest zdanie "HATERS GONNA HATE".

Pao

sobota, 12 czerwca 2010

ARS HOMO EROTICA

Dziesiątego Czerwca w Muzeum Narodowym w Warszawie miał miejsce wernisaż wystawy ARS HOMO EROTICA.
Ekspozycja ta pokazuje i łączy wątki erotyczne i polityczne związane z miłością dwóch osób tej samej płci, od czasów historycznych aż po teraźniejszość. Eksponaty pochodzą zarówno ze zbiorów MNW jak i prywatnie zaproszonych artystów i artystek współczesnych.

Biorąc pod uwagę jak temat homoseksualizmu postrzegany jest w naszym, katolickim i pełnym uprzedzeń kraju pomysł takiej wystawy, w takim miejscu, wydaje się być, lekko mówiąc, kontrowersyjny. Na całe szczęście do odważnych świat należy.
Przy wejściu wita nas część jednego z pierwszych projektów Karoliny Breguły "Niech Nas Zobaczą" z 2003 roku - zdjęcia pokazują pary homoseksualne trzymające się za ręce, w plenerze. Spotykamy też słynny plakat "Coś TY zrobił dla realizacji planu?" Lucjana Łagodzińskiego, który w kontekście tej wystawy stawia go w zupełnie nowym świetle. Przechadzając się dalej mamy do czynienia z chronologicznie ułożonymi według epok szkicami aktów męskich. Znalazła się też praca pierwszego w dziejach fotografa gejowskiego Wilhelma von Gloeden z 1895 roku pt. "Trzech nagich chłopców" Niewątpliwie jednym z najmocniejszych punktów wystawy są zdjęcia z serii "La Sorciere No 31, 32..." prezentujące waginę umazaną płynami organicznymi.
Szczerze mówiąc był to jedyny punkt wystawy który tak naprawdę mnie zszokował i wywołał takie reakcje jakie powinno się mieć przy większości prac, czyli niedowierzanie, być może niesmak i czysty szok.
Po obejrzeniu wszystkiego czułem duży niedosyt, krótko mówiąc wystawa w wersji "soft". Ale może właśnie tak miało być ? Może i dobrze, że kurator dr Paweł Leszkowicz nie zafundował społeczeństwu od razu skoku na głęboką wodę?
Odpowiedzi na te pytania zostawiam zwiedzającym.

Wystawę można oglądać w Muzeum Narodowym w Warszawie od 11.06.2010 do 05.09.2010







Tekst i zdjęcia: 4fro

piątek, 11 czerwca 2010

Primavera Sound Festival

Od mniej więcej grudnia roku 2009 a może był to styczeń, a może jakikolwiek inny miesiąc, człowiek jak co czwartek po 20 włączał swój radioodbiornik nastawiony na 98.8 FM i w oczekiwaniu na taniec radości wysłuchiwał cóż to za zespół zobaczy tego lata. A marzenia były nie-byle-jakie i od tych wielkich największych (MBV) po te średnie (Broken Social Scene) aż do tych najmniejszych (Bat For Lashes) czekały równo w rzędzie, tydzień w tydzień na odczytanie. Jako, że się nie doczekały i prawdopodobnie nie doczekają trzeba było zmienić koncepcje wyjazdu wakacyjno-turystycznego.

Szybkie kalkukacje sprawiły, że Primavera Sound w Barcelonie stał się wyjazdem w zasadzie na wyciągnięcie ręki. Koszty podobne co Open'er (tak przynajmniej starałam się wmówić swoim znajomym), koncertów więcej o conajmniej połowę a ich jakość lepsza o wartość nieporównywalną. Podróż 2000 km na zachód stała się faktem dopiero w momencie, w którym na mojej dłoni zapięto białą opaskę a do ręki włożono zieloną kartę, upoważniającą do wstępu na teren Parc del Forum.

W tym roku przypadła X edycja festiwalu Primavera Sound.
Zadziwiające jest to, jak w ciągu zaledwie dziesięciu lat organizatorzy zdołali stworzyć najlepszy festiwal muzyki "alternatywnej" w Europie. Bo w Barcelonie nie ma podziału na gatunki. W tym samym czasie usłyszysz ze scen rock, dubstep i jazz. Warunek jest jeden- muszą to być najciekawsi i najbardziej zjawiskowi reprezentanci owego gatunku, z każdej części wszechświata. Z tego powodu Primavera okrzyknięta została przez nas festiwalem wyrzeczeń - co możesz zrobić, jeśli w ciągu godziny na czterech różnych scenach grają cztery zespoły, a każdy z nich jest twoim ulubionym?

Chciałabym w tym miejscu przyznać nagrody. Dwie, bo zazwyczaj wyboru dwóch zespołów dokonuje się w swoich podsumowaniach. Statuetka najlepszego koncertu Primavery wędruje do zespołu ... Grizzly Bear! Otóż to. Pokonując w moim zestawieniu takie legendy jak Pixies czy Pavement, gwiazdy pokroju Broken Social Scene i Built to Spill, czterech gości z Brooklynu sprawiło, że na nieco ponad godzinę postanowiłam zamknąć oczy i chłonąć dźwięki. Bez wątpienia przyczyniły się do tego także okoliczności (moja ulubiona scena z widokiem na Morze Śródziemne i puszczanie baniek, które ludzie przebijali, nie wierząc, że to nie jest sen).

Primavera to niestety także rozczarowania. Największe i to najbardziej dramatyczne związane jest z Noah Lennoxem, głównym członem formacji Animal Collective.
Jego solowe poczynania jako Panda Bear sprawiły, że uciekłam z tak wyczekiwanego koncertu już po 20 minutach, żałując, że w ogóle się na nim pojawiłam, tym samym tracąc kilka innych ekstatycznych doznań.

Żeby zrozumieć i poczuć cały klimat tego festiwalu, trzeba choć na chwilę się na nim znaleźć. Nawet najbardziej euforyczne słowa nie są w stanie opisać tego, co czuję człowiek kochający muzykę, który właśnie przeszedł przez brami kontrolne Primavera Sound. Warto zastanowic sie nad cytatem, który znalazłam na jednym z festiwalowych murali - 'Fuck Open'er In Gdańsk, Let's have a fun in Barcelona guys!'.

Pao

PS.: Dla czytelników chcących przeczytać pełną wersję recenzji przygotowaliśmy pdfa. Pobierz pdf

czwartek, 3 czerwca 2010

Wyścig Jaszczurów



W najbliższy piątek w Poznaniu rozpocznie się II Festiwal Filmowy
"Wyścig Jaszczurów".
W czasie imprezy trwającej trzy dni widzowie będą mogli zapoznać się z 13 niezależnymi filmami.
Warunkiem wzięcia udziału w konkursie jest ukończenie przez twórcę 50 roku
życia. Organizatorzy festiwalu chcą zwrócić uwagę na problem dyskryminacji
starszych ludzi, którzy posiadają znaczne doświadczenie życiowe,
ale nie dostają szansy ze względu na utalentowaną młodzież.
Najstarszy uczestnik konkursu skończył 72 lata i nie myśli o przejściu na emeryturę.

Młodzi mogą się jeszcze
wiele nauczyć.